Termez
Termez. Jedno z najstarszych miast Baktrii. Nazwa pochodzi od słowa tłumaczonego jako „the land behind the river”. Chodzi rzecz jasna o Amu Darię, Oksus – rzekę, która zawsze wyznaczała granicę miedzy tymi a tamtymi, swoimi i obcymi. Dziś robi to jak tysiące lat temu – oddziela spokojny, kontrolowany i bezpieczny świat, od ziemi na, której zdarzyć się może wszystko – Afganistanu. Dziś nie zobaczymy już ruin podziemnych buddyjskich świątyń Kara Tepa – pilnują ich żołnierze. W oddali widać rzekę, a za nią? Ziemia za rzeką.
Buddyjskie dziedzictwo południowego Uzbekistanu choć nie wygląda zbyt okazale to ważny znak przeszłości. Pośród niczego, słabo mówiący po rosyjsku chłopak, który podiął się roli przewodnika otwiera otwór w kopule, która osłania buddyjską stupę. Stupa wygląda jak zwykły kopiec ziemi – pomiędzy jej grudkami tkwią drobiny złota sprzed tysiącleci. Złoty pył osypuje się pod dotknięciem dłoni. Z tyłu kopca widać miejsce, gdzie niegdyś był posąg Buddy. Trafił do muzeum w Taszkiencie, jego kopia do muzeum w Termezie. Na miejscu zieje pustką jama.
Kierowca z uśmiechem pokazuje grudkę ziemi z gliną – wziął ją na pamiątkę ze sobą.
Wyprawa na południe Uzbekistanu to wyprawa poza utarte turystyczne szlaki, nie zachwyci koneserów architektury, nie pociąga krajobrazem. Nie ma pamiątek. Jest gorąco, miasto żyje swoim życiem – bazarami, słabym ruchem przygranicznym, pracą, szkołą. Na turystów nikt nie czeka. Z bogactwa przeszłości pozostała ruina. Stoi, bo nie przeszkadza nikomu. W ruinach dawnego pałacu, a potem schronienia dla wędrownych derwiszy Kirk-Kyz, w południowym upale odpoczywa od pracy grupka kobiet. W otworze, w jednej z zawalonych sal wyrosło drzewo. powiewają przywiązane do niego wstążki, strzępy materiału, nitki – ktoś pod tym drzewem, zaklinał los – marzył, prosił, dziękował – może duchy przeszłości czające się w zrujnowanych murach spojrzą łaskawie na przywiązany strzępek materiału, może wraz z wiatrem uniosą jego głębszy sens gdzieś wysoko, daleko tam, gdzie marzenia się spełniają.