Dworzec Badachszański
mieści w sobie wszystko to, co może pojechać w Pamir. Czyli: jeepy, podróżnych czekających wokół swoich maszyn, sklepy z towarami jakich brak w górach – zaopatrzenie tamtejszych sklepów i rodzin. Całe palety wody, napojów, ogromne wory popakowanych cukierków.
Już od 9.00 rano nasz kierowca wydzwaniał zaniepokojony gdzie jesteśmy. Kiedy doszliśmy na miejsce okazało się, że trzeba czekać – co w Azji jest oczywistością – zawsze się na coś czeka, i „już, zaraz” zawsze oznacza „w najbliższej przyszłości”. Czekaliśmy w 40-stopniowym upale pół dnia, kiedy wreszcie koło 14.00 nasi współpodróżni oznajmili, że jest za gorąco i wolą pojechać następnego dnia rano.
Bardzo zależało mi aby wyjechać w piątek. Chciałam bardzo odwiedzić sobotni afgan-bazar (czyli wspólny bazar tadżycko-afgański odbywający się na wyspie na rzece granicznej, co sobotę). Kierowca wspomniał o tym problemie pasażerom bo mieli już gotowe wytłumaczenie: dzwonili do domów i w tą sobotę akurat bazaru nie ma. Nie uwierzyłam, że bazaru nie ma (i oczywiście on był), ale nie mieliśmy w tej sytuacji nic do powiedzenia. Wspomnieliśmy jedynie, że nie mamy gdzie spać i tym sposobem jedna ze współpasażerek zabrała nas do siebie do domu.
Poznaliśmy rodzinę u której mieszkała, dom pełen dzieci w różnym wieku i ciotkę. Zjedliśmy obiadokolacje, po której trochę chodziły mrówki ale to drobiazg, wśród żywieniowo-higienicznych grzechów, których dopuściłam się w tej podróży. Tak przynajmniej myślałam. W domu brakowało światła w kluczowych miejscach, bo akurat przepaliły się wszystkie żarówki. Nam brakowało szczoteczek do zębów bo wszystko zostało upakowane na bagażniku naszego jeepa.
Poszliśmy spać a po kilkudziesięciu minutach poczułam silny skurcz żołądka, dreszcze i odruch wymiotny. Przeskakując po cichu śpiącą na podłodze, pozwijaną na dywanie rodzinę, małe dzieci, rączki, nóżki, przedostałam się do toalety zdeterminowana żeby wejść cokolwiek by mnie miało tam spotkać. Spotkało mnie oskarżycielskie spojrzenie wielkiego czarnego szczura na desce klozetowej. Patrzył z wyrzutem w czarnych błyszczących oczkach i poczułam się intruzem. Chciałam zamknąć drzwi i przeprosić, ale było już za późno, ciśnienie w ustach przypominało mi skutecznie po co tu jestem. Weszłam, a szczur wcale nie poczuł się zobowiązany do zniknięcia. Liczyłam, że zlezie przynajmniej z deski. Odgoniłam go ręką mówiąc mu „przesuń się kolego”, niechętnie i z wyraźnym oburzeniem zeskoczył na podłogę i powlókł w stronę dziury otaczającej wchodzące w ścianę rury. Wygrałam łazienkę. Idąc do kuchni po wodę, zobaczyłam rudego kolegę, kolegi z ubikacji. Biegał małymi nóżkami po jedzeniu i oczywiście też nic nie zrobił sobie z mojej obecności.
Po koszmarnej dla mnie nocy, (nie przez szczury, bo właściwie je szanuję, ale przez ciągłe mdłości), wyjechaliśmy rzeczywiście wcześnie rano, niebo było pochmurne także nie groziło upałem. Potem zaczęło nawet padać, jechaliśmy wąwozem stanowiącym granice z Afganistanem już w deszczu. Przez większość trasy spałam, albo walczyłam aby nie zwymiotować, tak zaczęła się wymarzona wyprawa w Pamir.