Lwy Pamiru
Odlewał je dziadek Bob’a, który wiózł nas drogą wzdłuż afgańskiej granicy. Błyskając w łagodnym uśmiechu emaliowanymi kłami pilnują licznych sklepów i domostw w przygranicznych wioskach.
Odlewał je dziadek Bob’a, który wiózł nas drogą wzdłuż afgańskiej granicy. Błyskając w łagodnym uśmiechu emaliowanymi kłami pilnują licznych sklepów i domostw w przygranicznych wioskach.
Badachszan to także obszar oddziaływania różnorodnych koncepcji religijnych. W przeszłści obecny był zoroastrianizm, jak również wcześniejsze odmiany kultów solarnych. Gdzieniegdzie znaleźć można wpływy buddyzmu – np. buddyjską stupę w Zong.
Obecnie Pamirczycy są w większości wyznawcami ismailizmu – szyickiego odłamu islamu. Nurt ten można uznać za łągodną odmianę islamu, kładącą większy nacisk na metafizykę nauk zawartych w koranie, niż na dosłowne interpretacje. W przeszłości miał być islamem bardziej hermetycznym, stworzonym dla wybranych, o różnych stopniach wtajemniczenia. Miał również wpływ na formowanie sie bractw sufickich, będących przekleństwem tradycyjnego islamu. Obecnie głową szyizmu ismailickiego jest Aga Chan IV. W Pamirze witany jest zawsze z niezwykłym entuzjazmem, trzeba też przyznać, że większość inwestycji w tym – najuboższym – regionie powstaje z inicjatywy jego fundacji.
Poniżej jak to określają mieszkańcy „święte miejsca”. Zdobione porożami świętych „solarnych” zwierząt Pamiru, kozłów górskich i owiec Marco Polo.
wiedzie wąska i nienajlepsza droga. Staje się ona koronnym argumentem w ustach wszystkich taksówkarzy, że za mniej niż 100 dolarów nie opłaca im się ruszyć z miejsca. Oczywiście to bardzo solidnie przesadzona stawka i jak wszytskie stawki tadżyckich kierowców do zbicia co najmniej o 2/3. Niestety widać tu, że ludziom w większości zalezy na każdym groszu i tylko kwestią wytrwałości jest znalezienie kogoś kto zabierze nas taniej. Tu jednak boleśnie dosięgło nas pełne turystyczne osamotnienie. Wszyscy mówili nam „turystów mnogo” mimo to nie spotkaliśmy nikogo. Nie to, żeby było to jakoś istotne ale z punku widzenia podziału kosztów za przejazdy łączonymi taksówkami zaczynało robić bolesną różnice.
I tak pomimo, iż w Ikoshim poczuliśmy się już swojsko, ciągle spotykaliśmy znajomych – a to kierowca, a to współpasażer a to ktoś tam, a to zaproszenie na herbatę – postanowiliśmy jechać dalej. Wzdłuż korytarza Wahańskiego na wschód. Po drodze mija się ruiny dwóch twierdz, oraz gorące żródła. W drodze do jednej z twierdz kierowca pokazał nam stojący na stromym zboczu krzyż, „to wasz rodak tu zginął, też był Polakiem, pare lat temu…”. Spytałam co się stało. Czy zdarzył sie wypadek, wpadł w przepaść? „Nie, nie, no tak po prostu, zabili go”. Ok. Wiecej pytań nie miałam.
Patrząc po czasie na te zdięcia wydają mi się one szalenie egzotyczne, dlatego tym bardziej tęsknie za stanem, kiedy te widoki były dla mnie zupełną normą…
dawno, dawno temu, w miejscowości nazwanej Rosztkala, co oznacza czerwoną skałę, stała potężna twierdza. Przeczytaliśmy wzmiankę o niej w przewodniku. Niestety na miejscu okazało się, że twierdze w latach 30tych ubiegłgo wieku zburzono, a kamieni użyto do budowy okolicznych domów. Jej resztki można podziwiać na górójącym nad osada wzgórzu. Kiedyś zapewne musiała robić imponujące wrażenie. Dziś na szczycie wzgórza zostało dosłownie parę walących się domów.
Wyprawa jednak nie była zupełnie stracona, spotkany starszy mężczyzna zaprosił nas do swoich znajomych na herbatę, która przerodziła się w obiad oraz liczne opowieści o przeszłości. Mężczyzna, który nas zaprosił był historykiem, nie wiem czy pamięta jeszcze twierdzę ale z ubolewaniem mówi, że wtedy kiedy burzono – „ludzie wtedy ciemni byli, nie zdawali sobie sprawy, nie wiedzieli że to historia, że to ich przeszłość, że to należy chronić”.
Następnie gospodarz domu pokazał nam jeszcze raz wzgórze, wnętrza tradycyjnych domów, nazywając każdą belkę, Sam stwierdził, że zna imiona tylko najważniejszych części domu, jego babcia mogła wymieniać wszytskie… Podniosłam z ziemi fragment rozbitego, glinianego naczynia. Nie wiem czy pamięta on twierdzę, ale mi ją przypomina.
Parokrotnie stawaliśmy w czajchanach na jedzenie, ale nie byłam w stanie nic przełknąć. Poznaliśmy jednak w tym czasie lepiej naszych współpasażerów, trójkę znajomych z miejscowości Ikoszim, H, która jechała do uzdrowiska Gar Czaszma, słynącego z gorących leczniczych źródeł.
Swoją drogą H. wziąwszy mnie na stronę zaczęła obgadywać Pamirców – „u nich brudno, oni nieprzyjemni, jak tam mieli w domu gdzie wczoraj spaliście? Mieliście się jak umyć chociaż?”. Nie wiedziałam co powiedzieć w kontekście szczurów ale udałam, że nie rozumiem próby zawarcia wspólnego frontu przeciw ludziom z gór. H. była z Kazachstanu.
Jechaliśmy krętą drogą, mijając pasterzy na koniach i ich stada owiec i krów. Potem droga zrobiła się weższa, wjechaliśmy w wąwóz. Kierowca powiedział nam, że dwa dni wcześniej był wypadek – co zdarza się często. Po drugiej stronie rzeki widać afgańskie wioski. Zawaliło drogę, jeep z ludźmi wpadł w przepaść, wszyscy zginęli.
Po zmierzchu atmosfera w jeepie zaczęła się robić coraz weselsza. Kierowca włączył Badachszańką muzykę, nasi współpodróżni zaczęli śpiewać klaskać i pokrzykiwać, H tańczyła na przednim siedzeniu, ja ściśnięta na tylnim. Wciąż było mi niedobrze. Do Chorogu, stolicy Badachszanu dojechaliśmy już w ciemnościach. i parę kilometrów za Chorogiem stanęliśmy w bezpiecznym miejscu aby kierowca mógł się przespać. Po paru godzinach, o świcie podjechaliśmy do Gar Czaszmy gdzie pożegnaliśmy H. i wzieliśmy kąpiel w otwartych, gorących źródłach. Po nocy ze szczurem, i drugiej dobie w samochodzie ciepła, parująca w chłodnym powietrzu siarczana woda wróciła mi życie. Ruszyliśmy dalej do Ikoszim.
mieści w sobie wszystko to, co może pojechać w Pamir. Czyli: jeepy, podróżnych czekających wokół swoich maszyn, sklepy z towarami jakich brak w górach – zaopatrzenie tamtejszych sklepów i rodzin. Całe palety wody, napojów, ogromne wory popakowanych cukierków.
Już od 9.00 rano nasz kierowca wydzwaniał zaniepokojony gdzie jesteśmy. Kiedy doszliśmy na miejsce okazało się, że trzeba czekać – co w Azji jest oczywistością – zawsze się na coś czeka, i „już, zaraz” zawsze oznacza „w najbliższej przyszłości”. Czekaliśmy w 40-stopniowym upale pół dnia, kiedy wreszcie koło 14.00 nasi współpodróżni oznajmili, że jest za gorąco i wolą pojechać następnego dnia rano.
Bardzo zależało mi aby wyjechać w piątek. Chciałam bardzo odwiedzić sobotni afgan-bazar (czyli wspólny bazar tadżycko-afgański odbywający się na wyspie na rzece granicznej, co sobotę). Kierowca wspomniał o tym problemie pasażerom bo mieli już gotowe wytłumaczenie: dzwonili do domów i w tą sobotę akurat bazaru nie ma. Nie uwierzyłam, że bazaru nie ma (i oczywiście on był), ale nie mieliśmy w tej sytuacji nic do powiedzenia. Wspomnieliśmy jedynie, że nie mamy gdzie spać i tym sposobem jedna ze współpasażerek zabrała nas do siebie do domu.
Poznaliśmy rodzinę u której mieszkała, dom pełen dzieci w różnym wieku i ciotkę. Zjedliśmy obiadokolacje, po której trochę chodziły mrówki ale to drobiazg, wśród żywieniowo-higienicznych grzechów, których dopuściłam się w tej podróży. Tak przynajmniej myślałam. W domu brakowało światła w kluczowych miejscach, bo akurat przepaliły się wszystkie żarówki. Nam brakowało szczoteczek do zębów bo wszystko zostało upakowane na bagażniku naszego jeepa.
Poszliśmy spać a po kilkudziesięciu minutach poczułam silny skurcz żołądka, dreszcze i odruch wymiotny. Przeskakując po cichu śpiącą na podłodze, pozwijaną na dywanie rodzinę, małe dzieci, rączki, nóżki, przedostałam się do toalety zdeterminowana żeby wejść cokolwiek by mnie miało tam spotkać. Spotkało mnie oskarżycielskie spojrzenie wielkiego czarnego szczura na desce klozetowej. Patrzył z wyrzutem w czarnych błyszczących oczkach i poczułam się intruzem. Chciałam zamknąć drzwi i przeprosić, ale było już za późno, ciśnienie w ustach przypominało mi skutecznie po co tu jestem. Weszłam, a szczur wcale nie poczuł się zobowiązany do zniknięcia. Liczyłam, że zlezie przynajmniej z deski. Odgoniłam go ręką mówiąc mu „przesuń się kolego”, niechętnie i z wyraźnym oburzeniem zeskoczył na podłogę i powlókł w stronę dziury otaczającej wchodzące w ścianę rury. Wygrałam łazienkę. Idąc do kuchni po wodę, zobaczyłam rudego kolegę, kolegi z ubikacji. Biegał małymi nóżkami po jedzeniu i oczywiście też nic nie zrobił sobie z mojej obecności.
Po koszmarnej dla mnie nocy, (nie przez szczury, bo właściwie je szanuję, ale przez ciągłe mdłości), wyjechaliśmy rzeczywiście wcześnie rano, niebo było pochmurne także nie groziło upałem. Potem zaczęło nawet padać, jechaliśmy wąwozem stanowiącym granice z Afganistanem już w deszczu. Przez większość trasy spałam, albo walczyłam aby nie zwymiotować, tak zaczęła się wymarzona wyprawa w Pamir.
Głównie dlatego, iż okazało się, że tu nie dotarły jeszcze wieści o zamknięciu granicy Badachszanu dla turystów, i z naszymi przepustkami nie mieli żadnego problemu. Spróbowaliśmy w miejscowym OWIRze już tylko dla pewności, że wyczerpaliśmy wszytskie możliwości i spróbowaliśmy wszytskiego. Przewodnik Bezdroży głosił, że nie wiadomo nic o przepustkach w Chodżencie, weszliśmy zatem w przestrzeń ziemi niezbadanej – przynajmniejod strony urzędniczych formalności. Kiedy z pomocą swojskiego „dzieweczka, prechadi dalsze” przepchnęłam się przez tłum zwyczajowo cisnący się niemiłosiernie w ciasnym korytarzu, niespodziewanie dla naszych przepustek również pojawiło się światełko nadziei.
Urzędująca pani przepytała mnie dokładnie skąd jesteśmy i gdzie zmierzamy, zapytała po co chcemy tam jechać. „Tam tacy mężczyźni z brodami…w górach” – wśród Tadżyków pogłoski o Talibach ukrywających się w Badachszanie mają moc równie paraliżującą co u nas. Ci, którzy nie są rodowitymi Pamircami z trudem pojmują, że w tamtejszych górach może być cokolwiek ciekawego poza niebezpieczeństwem i niewygodami. Że gorąco, lub ze za zimno, że słońce, że pustka, że nie ma czym oddychać. Pani jednak okazała się wyrozumiała. Na koniec stwierdziła, że góry rzeczywiście są piękne i sama chętnie wyjechałaby z miasta i jeszcze: że przepustki u niej nie dostaniemy bo musimy iść do innego urzędu. Podzwoniła, podzwoniła, wypytała o wszystko a nawet wysłała z nami chłopaka, który zawiózł nas na miejsce samochodem i wskazał właściwe okienko. Wielki plus dla chodżenckiego OWIRu!
Nie wiem, czy w Chodżencie obowiązują inne zasady wydawania przepustek, czy naprawdę nie wiedzieli, że mają ich nie wydawać. Być może zwyczajnie nikomu w ostatnim czasie poza miejscowymi nie przyszło do głowy pytać o przepustki właśnie tu. Tak czy inaczej, nie wierząc w odmianę własnego losu, po zapłaceniu 20 somoni w kasie i dniu oczekiwania, dostaliśmy pozwolenie na wjazd do Pamiru. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że prawdopodobnie będziemy się mogli nazwać ostatnimi turystami w Pamirze (w tym okresie) i jakie będzie to miało dla nas skutki. Szybko zadzwoniliśmy do Pamirskich kierowców i zaklepaliśmy miejsce w jeepie. Ci z kolei, nie tylko bardzo się ucieszyli, ale szybko donieśli pamirskim agencjom turystycznym, że jest nadzieja na turystów! Następne dzwoniły agencje, wypytując jaką drogą załatwiliśmy wjazd, ile łapówki, no i że czekają na nas w Chorogu. Zapraszają do odwiedzin na herbatę i swoich usług.
Truimfalnie, z pozwoleniami w paszportach rozpoczęliśmy powrót do Duszane. Po drodze wysiedliśmy w dolinie Warzob, aby przenocować w jednej z przydrożnych czajchan. Przespaliśmy się na podeście z desek, nad strumieniem. Obok odbywała się Tadżycka impreza a nasz gospodarz był tak miły, że ugościł nas lagmanem na kolację i parówkami z jajkiem na śniadanie. Zawarliśmy też znajomość z okolicznymi mieszkańcami, (na przykład panią od toalety – gdyż w najmniej spodziewanych miejscach – toalety w Azji Centralnej są najczęściej symbolicznie – ale płatne) i po ciepłych pożegnaniach pojechaliśmy do Duszanbe. W ten sposób wróciliśmy ostatecznie do punktu, z którego już dobry tydzień temu miała rozpocząć się nasza dalsza podróż.
dla wszytskich, którzy obawiają się mężczyzn z brodami polecam rosyjski hit z tadżyckich marszrutek i wszelkiego rodzaju odbiorników w czajchanach:
http://https://www.youtube.com/watch?v=5Fix7P6aGXQ
czyli jezioro Aleksandra Wielkiego. Nad jego wodami wciąż unosi się duch Aleksandra, a w okolicznych jaskiniach poukrywane leżą jego skarby. Żyje on także w miejscowych opowieściach… i jest obecny w rysach twarzy mieszkańców gór, którzy uważają się nie za Persów lecz za potomków greckich żołnierzy Aleksandra.