Twarze Osz.
Zima przechodziła w wiosnę z prędkością 50 km na godzinę, w miarę zmniejszania się wysokości. Minęliśmy Sary-Tash i pomnik śnieżnej pantery przy drodze. Powoli na drodze pojawiał się asfalt, a góry oddaliły się na linię horyzontu. W ten sposób znaleźliśmy się w kotlinie Fergańskiej. Jak przewidywał nasz kierowca, Kirgiz, który akurat bawił na weselu u rodziny po tadżyckiej stronie i szczęśliwie mógł nas zabrać ze sobą do Kirgistanu, w Osz świeciło słońce.
Pozostawił nas na przedmieściach, w tak zwanej Ałaj Bazie, czyli noclegówce dla kierowców jeżdżących w góry. Cena symboliczna, warunki spartańskie, „lietnij dusz” z zimną wodą, wybite okna, za to przemiłe towarzystwo jaskółek wlatujących przez te dziury do środka, do swoich gniazd. Rodzina gospodarza, żyjąca w niewiele lepszych warunkach w domu obok, miała nawet zainstalowane pudełko na ptasie odchody pod gniazdem w sieni. Dzieci były upominane, by nie straszyć ptaszków. Wyraźnie wszyscy cieszyli się z ich obecności. Jaskółki są niezrównane w wyłapywaniu krążących po domu much.
Dojechać do miasta nie mieliśmy za co, jeszcze nie wymieniliśmy pieniędzy. Ktoś zapytany o drogę wcisnął mi dwie monety w dłoń, na marszrutkę.
Samo Osz okazało się niezbyt pięknym miastem, za to krainą różnorodnych twarzy, oraz taniego jedzenia. W przyulicznych czajchanach przelewały się obfite lagmany i dopiekały dorodne szaszłyki. To była spora odmiana po Pamirze. Na bazarze, opustoszałym w dużej mierze po czystkach etnicznych, pomału zaczyna być widać dawną różnorodność, nielicznych Uzbeków, Kirgizów, ale też Ujgurów z Chin. Wydanie orientu w wersji ubogiej i podnoszącej się z gruzów.
1 KOMENTARZ
[…] Posted on 19 Luty 2016 […]