Takie życie, w Duszanbe!
Historia znajomości z H. przedłużyła się tak samo nieoczekiwanie jak nasz pobyt w Duszanbe. Przyjechaliśmy w czwartek z zamiarem szybkiego opuszczenia stolicy, lecz jak się okazało nikt przed weekendem w OWIR nie miał mocy wydać nam przepustki w Pamir. Dodam, że nie pomogło pośrednictwo H. i obietnica wziątki. W piątek naczelnik już nie bywa, a ostatnimi czasy strać samodzielnie rozporządzać jego pieczątką, potem weekend. Nie pozostało nic innego jak wynająć wielkie, trzypokojowe mieszkanie przy ulicy Mirzo Tursun-zade, najtańsze jakie mieli w biurze nieruchomości – za cenę tak samo drogiego hotelowego łóżka w wieloosobowej sali. Bardzo wszystkim polecam taką opcję w Duszanbe, gdyż ani hotele, ani jeden hostel Yeti, na którego wlepki gdzieś się natknęłam nie będzie tańszy. Z OWIRAmi nigdy nic nie wiadomo może i Wasz pobyt w stolicy się wydłuży?;)
Przy okazji poznaliśmy Karima, pracownika biura, który stał się naszą prawą ręką w Duszanbe i szybko zastąpił w tej roli mocno nieogarniętego H. Pasją Karima była przyroda, pokazywał nam godzinami w komputerze zdięcia i nagrane głosy ptaków. Pytał o Polskie gatunki, opowiadał też o kosach, które śpiewają w porze modlitwy, rano i wieczorem. Pewnego dnia z dumą zaprosił nas aby pokazać nową zdobycz. Stojącą na niedoświetlonym parapecie rachityczną roślinkę – mimozę, którą kupił za 10 somoni. Z uśmiechem postawił ją przde mną na biurku i zaczął trącać wszystkie jej gałązki. Zmeczona tą „zabawą” już roślinka ledwo reagowała, ale udało mu się w końcu zmusić ją do zwinięcia listków na moich oczach.
H. obiecał wpaść do nas z Chingis Chanem na wieczór, jednak tak się nie stało. Telefon obudził mnie dopiero o 3.00 w nocy, kiedy okazało się, że H. jeździł do późna po szpitalach a teraz nie ma gdzie przenocować. Przez myśl przeszło mi „dlaczego nie w mieszkaniu mamusi?” i tym bardziej doszłam do wniosku, że nie było to mieszkanie nikogo z rodziny ani nawet bliższych przyjaciół. O 3.00 w nocy w Duszanbe H. miał tylko nas, więc oczywiście otwarłam drzwi a za nimi ukazała się kolejna niespodzianka – H. nie był sam, wziął ze sobą żonę. Runął w gruzy tym samym szybki plan zostawienia do dyspozycji H. kanapy w salonie i spędzenia reszty nocy w wygodnym łóżku. Ostatecznie wylądowałam sama na kanapie pod kocem, pozostawiwszy parze do użytku wielkie małżeńskie łoże w moim pokoju.
Nazajutrz, H. z małżonką zebrał się szybko, obiecując że wpadnie wieczorem z Chingis Chanem, oraz że pojedzie razem z nami w Pamir gdzie poznamy się lepiej oraz będziemy pić jeszcze więcej Chingis Chana, na koniec życzył miłego dnia. Pod wieczór spotkaliśmy cwaniaczka na ulicy, załatwiał jakieś interesy i choć powiedział „przyjdę, przyjdę” na odczepkę, widać było, że jest zajęty czymś ważniejszym. Przyszedł dopiero nad ranem, tym razem litościwie o 6.00 rano i sam. Rozwalił się w salonie i momentalnie zasnął uziemiając nas na resztę dnia. Piwo za piwem, zupka chińska za zupką, fajka za fajką, traciliśmy nadzieję na dobudzenie H. Rozładował się już nawet jego dzwoniący nieustannie telefon. Pozostawało czekać.
Duszanbe to bardzo sympatyczne miasto, sporo zieleni, zadbanych parków, kwiatów na ulicach i spacerujących bez pośpiechu ludzi. Jakby pominąć wiszące wszędzie cytaty i podobizny prezydenta Rahmona, byłoby dużo normalniej niż w centrum Warszawy.
W między czasie odwiedziliśmy piękną dolinę Warzob i wodospady (co jednak wymaga oddzielnego wpisu) oraz Hisor, niedaleko stolicy. Znajdują się tam ruiny zamku oraz dwie medresy. Wizyta upłynęła w strugach burzowego deszczu, co zaowocowało autostopową znajomością z sympatycznym Pamircem. Nie tylko podwiózł nas do zamku ale zaczekał na nas i odwiózł z powrotem do miasta. Kupił po batoniku i coca-coli na stacji benzynowej i sporo opowiadał. O tym że jest z Pamiru, o tym jak tam pięknie, i że kobiety nie zasłaniają włosów chustami – on tak woli. I o tym, że na nizinach Tadżycy nie przepadają za mieszkańcami Pamiru, którzy różnią się od nich i fizycznie i wyznają inny odłam islamu. Opowiadał o wojnie domowej i jakby tego było mało o lawinie błotnej, która zeszła z gór dwa lata temu i zalała pobliskie wioski i ludzi.
Tak upłynął weekend i poniedziałkowy Dzień Zwycięstwa, świętowany występem chóru, przemówieniami, paradą, i wypuszczeniem baloników na koniec. Z tej okazji w odświeżonym Parku Dnia Zwycięstwa rozciągającym się na wzgórzach otaczających Duszanbe udzieliłam wywiadu telewizji – bardzo łam,anym rosyjskim, z zakłopotaniem inostranki, opowiadałam jak bardzo podoba mi się miasto i park, że zielony i prjekrasny. Skutkiem tego wywiadu był kontakt do dyrektora telewizji, kanału pierwszego, i jego zapewnienie, którego moc znałam dobrze już z Kaukaskich przygód: „jakby co – to dzwońcie!”. Zapisałam skrupulatnie.
Tymczasem we wtorek kiedy już mieliśmy nadzieję, że uda się opuścić przemiłe Duszanbe, nad ranem przyszedł H. z przyjacielskim zapytaniem „co dziś robimy?” – okazało się, że w prawdzie OWIR pracuje pełną parą, ale naczelnik i jego pieczątka mają wolne.