Od Ikoshim do Langar
wiedzie wąska i nienajlepsza droga. Staje się ona koronnym argumentem w ustach wszystkich taksówkarzy, że za mniej niż 100 dolarów nie opłaca im się ruszyć z miejsca. Oczywiście to bardzo solidnie przesadzona stawka i jak wszytskie stawki tadżyckich kierowców do zbicia co najmniej o 2/3. Niestety widać tu, że ludziom w większości zalezy na każdym groszu i tylko kwestią wytrwałości jest znalezienie kogoś kto zabierze nas taniej. Tu jednak boleśnie dosięgło nas pełne turystyczne osamotnienie. Wszyscy mówili nam „turystów mnogo” mimo to nie spotkaliśmy nikogo. Nie to, żeby było to jakoś istotne ale z punku widzenia podziału kosztów za przejazdy łączonymi taksówkami zaczynało robić bolesną różnice.
I tak pomimo, iż w Ikoshim poczuliśmy się już swojsko, ciągle spotykaliśmy znajomych – a to kierowca, a to współpasażer a to ktoś tam, a to zaproszenie na herbatę – postanowiliśmy jechać dalej. Wzdłuż korytarza Wahańskiego na wschód. Po drodze mija się ruiny dwóch twierdz, oraz gorące żródła. W drodze do jednej z twierdz kierowca pokazał nam stojący na stromym zboczu krzyż, „to wasz rodak tu zginął, też był Polakiem, pare lat temu…”. Spytałam co się stało. Czy zdarzył sie wypadek, wpadł w przepaść? „Nie, nie, no tak po prostu, zabili go”. Ok. Wiecej pytań nie miałam.
Patrząc po czasie na te zdięcia wydają mi się one szalenie egzotyczne, dlatego tym bardziej tęsknie za stanem, kiedy te widoki były dla mnie zupełną normą…