Nieoceniony H.
Dalsza opowieść ulega fabularyzacji. Po drugiej stronie granicy dzieje się niewiele, do Duszanbe kilkadziesiąt kilometrów. Oczywiście taksówkarze już czekają ze swoim „20 dolarów” za osobę. Wybawieniem od nich okazał się H, poznany podczas mojej pogawędki z panią z przygranicznego sklepiku. Pani zrobiła mi kawkę, sprzedała wodę, przedstawiła córce i na to wszystko w drzwiach zjawił się H. Po krótkiej rozmowie zaproponował, że pracuje tu na budowie i poczekamy tylko na jego szefa i zawiezie nas za darmo do Duszanbe. Tym sposobem zaczęła się nasza znajomość i nasza nie mająca tego dnia końca droga do stolicy. Samochód klimatyzowany, piękna droga, czereśnie po drodze. Miło. Zostawiliśmy jego szefa, pojechaliśmy coś zjeść, super. Pojawił się problem z mieszkaniem, H miał mieszkanie w Duszanbe ale oddał klucze koledze, kolega wyjechał a klucza nie oddał, zdarza się. Następnym razem „ja go ubiju” twierdzi H. Tanich miejsc do spania brak, zawiózł nas do biura wynajmu nieruchomości, gdzie jego kumpel zaproponował nam mieszkanie w cenie najtańszego hotelowego łóżka. Dalej nieprzyzwoicie drogo, więc H wozi nas po całym mieście w poszukiwaniu noclegu. Trzeba przyznać, że wykorzystaliśmy go bez skrupułów. W międzyczasie zapadła noc i H dostał telefon że jego siostrę potrącił samochód. Zapominając o nas, pognał w kierunku domu, oddalonego o 40 km za miasto, zabrał stamtąd swoją żonę i rozpoczął poszukiwania siostry. Po objechaniu wszystkich szpitali (których jak na małe Duszanbe jest zadziwiająco dużo), w końcu ją odnalazł. Na szczęście kobiecie nic poważnego się nie stało, miała zostać na obserwacji. W międzyczasie zrobiła się 2 w nocy, nad otoczonym wysokimi górami Duszanbe przeszła wielka burza, pojechaliśmy odwieźć żonę i wróciliśmy do problemu naszego noclegu. Nieoceniony H dziękując nam że cierpliwie jeździmy z nim po szpitalach deklaruje, że przecież na ulicy nie można nas zostawić. Kolega ląduje w mieszkaniu mieszczącym 12 tureckich pracowników budowy pod Duszanbe, mnie jednak nie wypada. H. deklaruje że sam prześpi się w samochodzie a mnie odwiezie do mieszkania matki i babki, zrobi wcześniej kolację. Nie bardzo jest jak dyskutować z tym pomysłem, choć od razu po przekroczeniu progu jasnym staje się dla mnie że nie ma tam ani matki ani babki. Gdzie mama? Pytam H. Śpi, Śpi już. Jasne. W jednym pustym pokoju i równie pustej kuchni trudno ukryć śpiącą matkę, nie będę jednak robić problemu o detale. Kładę się na materacu w ubraniu i szybko zasypiam, H jednak budzi mnie po godzinie i przynosi „kolację”. Dochodzi 4 nad ranem i czuję, że nie dam rady zjeść tłustych ziemniaków z oleju i smażonego mięsa. Zasypiam na miejscu, ale gospodarz wciska we mnie parę kęsów kolacji rozstawionej na podłodze. Następnie z dumą pokazuje mi flaszkę koniaku. Pyta czy umiem przeczytać napić, czytam „Czingis Chan” – świetnie. Namawia na wypicie, tłumaczy jakie zły nastrój ma po tych szpitalach, ile cierpiących ludzi widział, jak martwi się o siostrę – wszystko zmierza do tego że trzeba zalać smutki Czingis Chanem. Odmawiam, mówię że nie mam już siły pić, napijemy się razem jutro. Czuję że jak zgodzę się na tego Czingis Chana, będzie to jednocześnie przyzwolenie na kontynuowanie wieczoru. H z tematu cierpienia jakiego był świadkiem w szpitalach przechodzi do tego jak stałam jak „aktrisa” w tym sklepie na granicy, jak mu się spodobały moje włosy, i że od razu wiedział, że musi nam pomóc. Tym bardziej nie będziemy pić Czingis Chana, mało elegancko zwijam się znów na moim materacu i zasypiam. H pozostało zwijanie kolacji, choć nie omieszkał spytać czy może chciałabym aby zrobił mi masaż.
Rano okazuje się, że tym bardziej w środku nie ma matki. Pytać o nią chyba nie wypada bo robi się jasne, że służyła temu żebym nie bała się tu przyjechać sama. Nie było powodu, dla którego kolega zostać musiał z Turkami. Sytuacja była jednak widocznie równie kłopotliwa dla H. Godzinę czaimy się żeby wyjść z mieszkania i żeby sąsiedzi nas nie widzieli. I żeby nie widzieli broń Boże razem! Ja wychodzę pierwsza i mam czekać za umówionym rogiem ulicy. Po 20 minutach wymyka się H i podjeżdża swoją Toyotą. Zamaszyście z piskiem opon, Rozbawiony jaka to filmowa akcja nam się udała. Podjeżdżamy po kolegę, który w międzyczasie został uraczony tureckim śniadaniem z chałwy, na słodko. Bez zbędnego narzekania wracamy do biura nieruchomości i bierzemy to mieszkanie. Liczymy, że szybko uda nam się załatwić pozwolenie na Pamir i nie zostaniemy długo w stolicy. Niestety nie był to koniec ani Duszanbe ani na szczęście przyjaźni z poczciwym H.