Karabach znaczy "Czarny Ogród"
Jak teraz wygląda podróżowanie po Karabachu? Nie wiem. Trzy lata temu zapamiętałam to tak: jedziemy przez wioski. Ziemia jest wysuszona, gdzieniegdzie spomiędzy traw wzbija się do lotu jakiś drapieżny ptak. Czasem ma w szponach mysz, czasem ciążącego niewygodnie węża. Jak stopniowo można zauważyć, wioski jeszcze bardziej różnią się od ormiańskich osad – tych spotkanych bliżej stolicy. Są jeszcze uboższe, bardziej opustoszałe, są wśród nich też wybudowane nad labiryntem jaskiń. Nad dawnym skalnym miastem, służącym kiedyś ludziom za schronienie i być może pełniącym tę rolę do dziś. Przyjeżdżamy marszrutą do Stepanakertu, gdzie wsiadamy na dworcu. Jest on jeszcze dawniej zatrzymanym w czasie niż Didube w Tbilisi i dworce w Erywaniu.
Dwa dni później przychodzi nam czekać na lokalny autobus. Jeden z tych żółtych, z butlami z gazem na dachu. Czekamy tylko pół dnia, a mogło być gorzej. Bywa bowiem, że autobus nie przyjeżdża wcale. Nikomu jednak to nie przeszkadza i wszyscy zdają się świetnie bawić, rozmawiając ze sobą w bezterminowym oczekiwaniu. My wyraźnie wprowadziliśmy zbędną nerwowość, zadając zbędne pytania – „no to będzie czy nie będzie?”.
W Stepanakercie zaraz przejmuje nas przedsiębiorczy mężczyzna. Zawiezie nas do centrum i pomoże wyrobić wizę a wieczorem zaprasza na daczę, będą szaszłyki i warzywa! Tylko zgódźmy się nocować u niego. Jest bardzo uczynny, wszystko wyjaśnia, podaje numer telefonu do siebie, gdyby był potrzebny. Zawozi nas do miasta, gdzie w urzędzie można od ręki dostać wizę. Wydawana jest na oddzielnej kartce, także w paszporcie nie ma śladu po, bądź co bądź, nielegalnym przebywaniu na terytorium Azerbejdżanu. Mieszkanie, w którym nas ulokował nas nasz gospodarz – wygląda jak po wojnie. Trudno się dziwić – jesteśmy w miejscu, w którym ogólnie jest jak po wojnie, a nawet wojna nigdy się nie skończyła… Ludzi jest mniej, blokowiska miast straszą pustymi dziurami okien. Gdzieniegdzie służą za magazyn drewna na opał, gdzieniegdzie ktoś mieszka. Wnętrza często są czarne, okopcone. Od środka ogrzewa się piecykiem lub pali zwyczajne ognisko. Ceny w sklepach są droższe, za to ludzie – niezwykle serdeczni – wyjątkowo radośnie witają podróżnych, którzy odwiedzają Karabach. Wraz z turystami wraca nadzieja na normalne życie.
Syn naszego gospodarza wywleka skądś czarną wołgę – dumę swojego ojca i obwozi nas po okolicy. Widzimy opuszczony i podziurawiony od kul islamski meczet, który jednak przetrwał, uszanowany jako zabytek. Podobno jest Perski, nie Azerski. Po Azerach nie ma dziś śladu. W lokalnym muzeum nikogo nie ma. Nikt nie pilnuje, nikt nie sprawdza biletów. Eksponatami są rozłożone po pustostanach resztki wykutych z kamienia ozdób kościołów oraz zardzewiałe kule i pociski. Niewypały. W dużej części Karabach wciąż jest solidnie zaminowany. Rozminowywaniem zajmują się wolontariusze, także ci z innych części świata. Wyobrażacie sobie oznajmić rodzinie, że jedziecie na wakacyjny wolontariat: rozminowywać Karabach?
Wycieczka jest w pełni grzecznościowa, żeby nam wszystko pokazać, zapłacimy tylko za benzynę. Cena tej benzyny okazuje się zawrotna. Nie jestem jednak zawiedziona. Transakcja nie jest nieuczciwa. Gospodarze zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby pokazać nam to, co najciekawsze. Trudno tu żyć a turyści to jedyne pieniądze, które tam docierają. W drodze powrotnej wstępujemy po mięso na szaszłyki. Mamy za nie zapłacić. Wieczorem na kolację zeszło się z pół ulicy. Przedsiębiorczy mężczyzna jak widać ma na utrzymaniu nie tylko swoją rodzinę. Tu każdy sobie pomaga – mówią. On ma mieszkanie dla turystów i samochód, ktoś ma warzywa w ogródku… Mam wrażenie, że kupionego mięsa wystarczy im na tydzień, ale znów nie mam serca czuć się oszukana.
Dumą Stepanakertu jest pomnik „My, nasze góry”, „jesteśmy naszymi górami” – tak tłumaczy się jego przesłanie. Skwer wokół niego jest miejscem spotkań, randek, zdjęć ślubnych i niedzielnych spacerów. Tam łapie mnie dziewczyna z dyktafonem, lokalna dziennikarka. „Jak mi się tu podoba?”, „jacy tu są ludzie?”, „jak myślę, po co przyjeżdżają tu turyści? Zobaczyć powojenną biedę i ruiny?” – ostatnie pytanie jest trudne, bo w zasadzie prawdopodobnie właśnie po to. I poczuć ten kontrolowany i „bezpieczny” dreszczyk emocji. Pochwalić się fotką z terenów wojennych – choć tak na prawdę dookoła spokój i żadne kule nad głową nie latają? Odpowiadam dyplomatycznie. Po to, żeby zobaczyć jak wraca tu życie, jak odbudowuje się miasto. Brzmi to słabo, bo dookoła ruiny opustoszałych blokowisk, ale dziewczyna wygląda na zadowoloną.